niedziela, 14 grudnia 2014

zła łatwizna

W tym życiu nic, co może być osiągnięte bez przezwyciężania samego siebie, nie jest tak naprawdę warte posiadania.  
John Main, Ścieżka medytacji

Łatwiej by było zostawić suchy cytat. Nie mierzyć się z interpretacją. Nie musieć wyjaśniać, dlaczego właśnie to zdanie. Ale czy pożyteczniej? 

Całe moje dotychczasowe życie potwierdza jego prawdziwość. Nawet jeśli dostawałam pewne okazje od losu w prezencie, nawet jeśli pewne drzwi stawały przede mną otworem, nawet jeśli nie musiałam ich wyważać, to przejście przez nie, przyjęcie daru, wymagało pracy. A praca dla mnie zawsze oznacza przekraczanie samej siebie. Nie wiem czy to dziedzictwo przodków, czy moje osobiste ograniczenie, ale wszelki wysiłek mnie przygnębia. I tak, niestety, mam. Ale na szczęście już potrafię – mimo ogromnej niechęci – owo przygnębienie odłożyć na bok i wziąć się do pracy. Coraz częściej traktuję ją jako inwestycję, i to pomaga. Niekiedy nawet daje satysfakcję. 

czwartek, 4 grudnia 2014

grunt to odpowiedni dział

Opowieść znajomego księgarza o Folwarku zwierzęcym Orwella, wepchniętym przez praktykantkę na półkę z książkami o hodowli zwierząt gospodarskich pamiętam dość dobrze, szczególnie, że powielała historyjkę, którą dyrektor mojego liceum miał zwyczaj zdobywać sympatię klas pierwszych, rocznik po roczniku zresztą. To musiała być w końcówce PRL-u dość popularna anegdota. Bawiła mnie wtedy niepomiernie. Głównie dlatego, że lekturę miałam już zaliczoną i nie musiałam się głupawo uśmiechać, że niby wiem, o co chodzi, a tak naprawdę nie wiem, i o rany, czy oni się aby nie domyślą. Przypomniała mi się, gdy dostałam cynk – cenię w ludziach tego rodzaju dobroduszną czujność na absurdy albo i zwykłe lapsusy (korzystając z okazji, pozdrawiam czujnego czytelnika, któremu się chciało) – że jedna z bibliotek umieściła Alkoholiczkę w higienicznym dziale. 



Po uważnym przemyśleniu sprawy nie mam nic przeciwko temu. Właściwie mogę przyznać takiej lokalizacji rację.
I dzięki temu nowemu spojrzeniu pomyśleć o wydaniu drugim, poprawionym.

poniedziałek, 3 listopada 2014

dom pisarzy

Kraków to piękne miasto. Widziałam już wcześniej. Ale teraz było wyjątkowo. Mgła, że trudno wjechać do miasta (jeszcze nie wiedziałam, że spory udział w szarawej poświacie ma krakowski smog, co jest już odrobinę mniej romantyczne). Był wieczór, mgliście (przy tym pozostańmy, dla dobra klimatu, dla odpowiedniego efektu), niemal tajemniczo. Nocna wyprawa do niebieskiej nyski (pierwsze sentymentalne drgnienie – mój ojciec dawno temu miał niebieską nysę) po pieczone nad ogniem kiełbaski – pyszne, choć normalnie to ostatnia pozycja w moim menu. Zauroczona. Przed nyską i dwoma starszymi mężczyznami spora kolejka (zostałam poinstruowana, że to znak rozpoznawczy – kolejka jest zawsze, nawet nocą, to znaczy tylko nocą, bo kiełbaski z nyski to nocny interes). Przez głowę przeleciała ćwierćmyśl, że to bardzo hipsterskie. Ale dość szybko myśl została sprowadzona do ósemki albo i szesnastki. A potem, choć to nie po drodze, zrobiłam z niej pauzę. Wystarczyło zatopić zęby w kiełbasie. To Kraków. Nie Warszawa. Poza tym, ci goście przyjeżdżają pod Halę Targową już od ponad dwóch dekad.

*


Zostałam ulokowana przez moje Wydawnictwo w naprawdę przyjemnym miejscu i podjęta niemal z honorami, zawożona w kolejne miejsca spotkań i rozmów. I chyba mogłam się poczuć – tak całkiem na serio – jak… pisarz. Bo miałam ku temu wszelkie powody. Nie znalazłam się tam przez pomyłkę lub przypadek. Miły, cichy, komfortowy pokój w Domu Pisarzy. Z wszelkimi urządzeniami i dekoracjami niezbędnymi do zaspokojenia nagłego wilczego głodu. Głodu tworzenia łańcuchów słów. Z uroczym sekretarzykiem w holu. I wspólnym śniadaniem z amerykańskim starym profesorem, rzucającym znad kanapki z pomidorem lakoniczne bon moty. Każde zdanie to złota myśl albo odpowiednio skalibrowana do profesorskiego poziomu small talk. Tak czy owak – raczej filmowo. Czytałam kiedyś (chyba u Klimko-Dobrzanieckiego) o stosunkach autora z pewnym modnym wydawnictwem. Rozmawiałam z kilkorgiem znajomych o ich dalekich od marzeń doświadczeniach. Wygląda na to, że znowu – nieświadomie i niechcący – trafiłam na najlepsze. Może to prawie 150 lat tradycji, doświadczeń i budowania odpowiedniego zaplecza? Może po prostu Kraków? Tu chyba jednak pewne standardy ciągle obowiązują, a „nowoczesne rozwiązania ekonomiczne” nie mieszczą się w głowach. Nie wiem, ale bardzo mi to odpowiada. Dzięki temu podstępne i niszczące pytanie: Po co mi to wszystko? śpi w komórce pod schodami i nie pcha się przed oczy. Pozwala mi spokojnie pracować.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

alkoholiczka

Układam włosy i bach, znika pół szklaneczki. Zawsze muszę się z nimi naszarpać, więc nie żałuję sobie nagrody. Nakładam make-up, kolejny łyk. Puder, róż, pociągam haust. Ostre jak ślad po cięciu brzytwą czarne kreski na powiekach – wymagają sporo uwagi i co najmniej dwóch łyków, po jednym na każdą powiekę. Tuż przed rzęsami muszę dorobić drinka. Potem jeszcze czerwień na wargi i gotowa ja mogę ruszyć na podbój świata. Wszystko dzieje się dość szybko. Musi, zanim alkohol zacznie spowalniać ruchy i odbierze niezbędną precyzję. Ręka nie ma prawa drgnąć, makijaż wygląda jak od szablonu, idealnie, perfekcyjnie.

Równie starannie dobieram strój – to istotny element całej gry. Umiem to, wiem, że robię wrażenie. Perfumy, raczej ciężkie, z męską pieprzową nutą. Takie lubię, a przy okazji tylko takie przebiją się przez zaporę knajpianego zaduchu i oparów nocy. Biżuteria, którą następnego dnia jak zwykle będę nerwowo tropić w zakamarkach torby, ubrań, dzwonić po znajomych. Portfel z gotówką – przezornie w takich miejscach nie używam kart – przynajmniej na trzy kolejki, wieczór i tak przeważnie się rozkręca w dobrą stronę. Dorzucam do torby jakieś kieszonkowe wydanie poezji trudnej a mrocznej albo Ciorana czy Kierkegaarda, dla głupiego szpanu, co jednak zawsze działa. Gotowa do wyjścia. Jak zwykle, prawie codziennie, choć wolę uważać, że to sporadyczne okazje.

Od progu zasysa mnie wir, znajomy puls, przydymiony gwar. Ktoś krzyczy moje imię, ktoś macha, śmieje się do mnie, wyciągają się czyjeś ręce, pierwsza szklanka płynie z gracją, jak w zwolnionym tempie, w moją stronę. Już nie ma odwrotu. Dlaczego miałby być? Przecież jest świetnie, o to chodziło, jest bosko. Te rozmowy, pomysły, szalone plany, śmiechy i tańce. Tylko tutaj, tylko z nimi.

Nie lubię zegarów, unikam ich w takich miejscach, siadam tyłem do pełnej wyrzutu tarczy. Nie sądzę, żeby minęło zbyt wiele czasu, ale zawsze przegrywam, zawsze jestem do tyłu. Jest zbyt późno. W toalecie przyłapuję moją twarz na całkowitym braku wyrazu. Jakbym nie miała w niej mięśni, wszystko zwisa, choć w moim wieku nie ma co zwisać. Puste oczy, najgorsze to puste spojrzenie, śmiertelne zmęczenie. Po niedawnej perfekcji makijażu nie został ślad. Nie mam siły na taką siebie patrzeć, nie chcę takiej siebie znać. Odwracam głowę i prawie udaje mi się przywrócić w miarę ludzki grymas. Spinam się, ale wiem, że muszę, zaraz wyjdę z tego kibla, zaraz mnie zobaczą, muszę wyglądać. Znowu przesadziłam?! Nie wiem, jak to się stało, która kolejka o tym przesądziła? Może ta mieszanka słodkich wódek? Mogłam się trzymać klasyki... Do domu. Booożeee, jak ja mam wrócić do domu??!


„Alkoholiczka” ukazała się w sierpniu 2014 nakładem Wydawnictwa WAM

czwartek, 31 lipca 2014

my funny valentine

Maszyna do pisania to kaprys, fanaberia, ekstrawagancja. Nawet jako element wystroju wnętrza, czyli przedmiot dekoracyjny, sprawdza się średnio z praktycznego punktu widzenia (za to jako łapacz kurzu – idealnie). A jednak… Jednak trudno było mi się powstrzymać. A może: trudno było się jej oprzeć.


A było to tak: jakiś czas temu brałam udział w warsztatach scenopisarskich. Same warsztaty były inspirujące, a miejsce, w którym się odbywały chyba nawet bardziej. Coś w rodzaju magazynu rzeczy starych, nieużywanych, zbędnych, zapomnianych. Dla ostatnich właścicieli (być może z przypadku czy nadania) – niepotrzebnych i niechcianych. Rzeczy oddawanych, bo może komuś się przydadzą. Przez ludzi, którzy mają trochę więcej wyobraźni i możliwości niż stąd do pierwszego śmietnika. I ona tam stała. Wśród wielu banalnych przedmiotów. Przysłonięta lampą czy wazonem. Jakiś powidok został mi pod powieką, drażnił od chwili wejścia do sali. Potem już jej nie widziałam, siedziałam bokiem. A jeszcze później dostaliśmy zadanie: wymyślić pięć tematów na scenariusz. Ponieważ jako rasowa perfekcjonistka musiałam mieć najlepsze pomysły na świecie i w dodatku z miejsca nadające się do realizacji, przez większość czasu nerwowo kręciłam się na krześle, przesuwając machinalnie i bezwiednie, półwidzącym wzrokiem po pomieszczeniu. I wtedy mnie dopadła! Tak, to właściwa forma, bo nie pomysł mnie dopadł, a cała sfora pomysłów, choć ten z maszyną do pisania w roli głównej był najmocniejszy, rwał się do życia, do swoich pięciu minut.
Ale maszyna czekała jeszcze ponad tydzień, zanim się zdecydowałam, trochę już nie pamiętając, jak wygląda i jaka właściwie jest. I kiedy już była moja, okazało się, że to cukiereczek światowego designu. Zaprojektowana dla potentata maszyn biurowych, firmy Olivetti, przez Ettore Sottsassa w samej końcówce lat 60. I tak oto całkiem niespodziewanie i bez premedytacji stałam się posiadaczką kultowego gadżetu, ponoć przedmiotu pożądania (wcale mnie to nie dziwi, ta wyzywająca czerwień i forma – niby walizkowa, ale precyzyjniej trzeba by ja określić jako szufladową: wsuwa się ją w pokrowiec jak w szufladę – są zobowiązujące).

Podobają mi się plakaty i pocztówki z małą Valentine. Artefakty pop-kultury trawię z przesunięciem dwóch, trzech dekad wstecz, więc się mieszczą.







środa, 9 lipca 2014

fajki

Mery paliła do końca życia. Nie licząc tego tygodnia w hospicjum, w którym chyba nikt nie wpadł na pomysł, by przykładać do jej wyschniętych warg papierosy. Zresztą, nie jestem pewna, czy ten ostatni tydzień można jeszcze zaliczyć do życia. Już chyba jej nie było tak naprawdę.
Ostatniego dnia przed moim wyjazdem, jeszcze w domu, zażyczyła sobie nowe zdjęcie do paszportu (stary właśnie tracił ważność) oraz spodnie od dresów (nie chodziła już od dwóch tygodni, ale… zamierzała ćwiczyć aerobik). Gdy wróciłam, pojechałam prosto do hospicjum, już wiedziałam, że nie ma jej w domu. Postawiłam na komódce, najlepiej widocznej z łóżka, nasze najświeższe zdjęcie: siedzimy na jednym fotelu – ja na oparciu; obydwie ze strupami na twarzy – ja po opryszczce, Mery po kolejnym upadku ze schodów; w dłoni papieros. 
Przyjechała jej przyjaciółka (pół roku później już nie żyła, choć tamtego dnia nikt nie miał pojęcia, co czai się w jej ciele). 
Przyjechał ksiądz (ze swoimi ostatecznymi przyprawami). 
Mery nie miała o tym wszystkim pojęcia. Spała. Bezprzytomnie. Już się nie obudziła. Nie zobaczyła nas i księdza, ani fotografii. Nie sprawdziła nawet, czy przywiozłam dobre spodnie od dresu.

*

Trzeba przyznać, że była dzielna i bardzo się starała. Gdy dowiedziała się o nowotworach (bo była ich cała gromada), podjęła heroiczny wysiłek rozstania. Bardzo ograniczyła. Mogło się nawet raz zdarzyć, że nie zapaliła przez cały dzień. Kazała mi jeździć po jakieś gruzińskie zioła. Nie pomogły.

*


Na zawsze zapamiętam ją z papierosem. Nad plikiem kartek, zadrukowanych cudzymi wytworami mniej lub bardziej udanego rzemiosła, z rzadka talentu, a czasem nieudolnej rozpaczy. Nie, nie była pisarką. Ale zdjęcie Carson McCullers bardzo mi ją przypomina. Takie same dłonie, palce, ten sam gest trzymania papierosa. Dała mi najważniejsze i najbardziej znienawidzone lekcje pisania. Upierdliwie podkreślała moje błędy i kazała nanosić poprawki. Skutecznie, w serii krwawych potyczek, wytłukła ze mnie pomysł, że jakiekolwiek przedmioty i zjawiska mogą cokolwiek posiadać. Wygrała też parę innych językowych starć. Bardzo żałuję, że ta obróbka trwała tak krótko, że byłam na tyle głupia i arogancka, by nie chłonąć wszystkiego, co mówiła. Zrozumiałam przynajmniej o dwa lata za późno.  

niedziela, 29 czerwca 2014

dreszcze i te sprawy

Miałam kiedyś maszynę do pisania. Dość krótko – zastąpił ją używany komputer po koleżance ze studiów. Teraz w ogóle nie ma o czym mówić, bo potrzeba szybko i łatwo, ale... czasem nachodzi mnie nostalgia. Bo pamiętam. Ten dźwięk – przyjazne szczekanie klawiszy. To uczucie nowego początku – lekkie uderzenie palców puszczające w ruch wózek z wałkiem, na miejsce, od nowa, na początek kolejnego wersu. Uwielbiałam wstawać o świcie, latem. Moi sąsiedzi musieli mnie nienawidzić, bo o piątej rano maszynowe staccato niosło się dobitnie, daleko przez otwarte okno, obijając o mury starej kamienicy, wślizgując pod cudze firanki, unoszone porannym wiatrem, niosącym jeszcze odrobinę chłodu i wytchnienia przed nieznośnym upałem.
Mogłam usiąść bez pomysłu – samo się myślało, samo pisało.

Natknęłam się dziś na wzruszające fotografie, poruszające jakieś skryte struny/strony. Co gorsza, zachciało mi się palić! Bo to chyba oczywiste – pisarka musi palić...

Carson McCullers in 1961

Cała reszta tutaj:


niedziela, 9 lutego 2014

zasada synchroniczności

Zaczynasz o czymś myśleć, poświęcać na to czas i energię, i nagle zaczyna się dziać coś dziwnego. Widzisz coraz więcej. Dostajesz odpowiedzi. Tak, jakby świat tylko czekał na sygnał, żeby cię uszczęśliwić, choć czasem to, co cię pochłania wcale nie jest milusie. Wypowiadasz życzenie – czasem nawet nie wiesz, że wypowiadasz, że to ma jakąkolwiek moc, że ktoś/coś cię słucha – i tadam, proszę bardzo, oto otwiera się furtka albo wręcz brama. To nie całkiem takie coś, jak wtedy, gdy zachodzisz w ciążę, której wcale nie planujesz i o której nie myślisz, i nagle odkrywasz, że świat pełen jest ciężarnych kobiet i rodziców z niemowlętami. Nie chodzi o taki rodzaj odkrycia. To raczej odpowiedź na twoje potrzeby (choć mam podejrzenie, że zawsze musi w nich być jakiś element „usługowy”, te potrzeby mają, choćby i w dalszej przyszłości, służyć innym, ty, z tymi nowo nabytymi umiejętnościami masz okazać, może jeszcze nie teraz, swoją przydatność). Chcesz jeździć samochodem, potrzebujesz tej niezależności, więc dostajesz na urodziny bon o wartości 1/3 kursu na prawo jazdy. A za trzy miesiące twój znajomy sprzedaje za bardziej niż przystępną cenę świetnie utrzymany samochód swojej mamy, bo mama już nie będzie jeździć. Przypadek? Powiedzmy. Jung nazywał to zasadą synchroniczności. Czasem nie mogę powstrzymać śmiechu, gdy dostaję taki prezent, pomoc, wskazówkę.

*

Siadam do pisania kolejnej książki, choć precyzyjniej byłoby powiedzieć, że się przymierzam, bo proces jest długotrwały, i natrafiam na rozterki i rozmyślania innych piszących. Lubię to. Lubię dostawać odpowiedzi na niezadane na głos pytania. Albo chociaż sygnał, że nie jestem sama. To niezwykle wspierające.

Pisanie to pewien rodzaj przymusu. Być może jest ono nawet jakimś zaburzeniem psychicznym. Jeśli dni mijają mi „na sucho”, czyli bez pisania i poprawiania zdań, zaczynam dryfować w kierunku szpitala psychiatrycznego. Przez wszystkie lata opieki nad Nancy nie opuszczał mnie zapał, by stworzyć coś, co dałoby się sprzedać; jednakże oprócz pisanych okazyjnie artykułów potrzeba ta nie wypełniła się treścią. Miałam już za sobą początkowy etap kariery – okres, w którym tworzyłam niezłą literaturę faktu – a potem długą przerwę na wychowywanie dzieci; można więc było się spodziewać, że teraz już zdołam wyjść na prostą i napiszę powieść. I na pierwszy rzut oka okazałam się ogromnie, wręcz stuprocentowo skuteczna: powstały dwie i pół powieści. Pisałam je w pośpiechu, myśląc, że zarobię na tym jakieś pieniądze (co jest niemalże gwarancją niepowodzenia). Te dwie, które skończyłam, były złe, powierzchowne, nabite frustracją jak maczuga ćwiekami. Połówka nadal pozostaje połówką, zatrzymała się, zablokowała. Muza mnie opuściła. Odeszła całkiem nagle, choć już od pewnego czasu nie układało się między nami najlepiej. Od tamtej pory jedynie o swojej teściowej potrafiłam jeszcze pisać z jakąkolwiek dozą namiętności czy przekonania. W tych czarnych dniach blokady twórczej pisanie o niej dodawało mi sił. Mówiąc brutalnie, był to mój sposób na uniknięcie załamania.
Andrea Gillies, Opiekunka

poniedziałek, 20 stycznia 2014

spokój, cisza, bezruch

Lubię cmentarze, jakkolwiek pretensjonalnie to brzmi. W dużym, nastawionym na rozrost i zysk mieście stary cmentarz wydaje się jedynym miejscem nie do ruszenia, nie do przesunięcia, nie do sprzedania. Kiedyś budowane na obrzeżach ludzkich skupisk, dziś leżą niemal w ich centrum. Dla kogoś takiego jak ja są lepsze niż pełen ludzi, dzieci i psów park. Spokój, cisza, bezruch. A jeśli do tego spadnie śnieg, otuli wytłumiającą pośpiech i pożądanie przedmiotów warstwą, to już w ogóle mam raj. Tam lubię być. Jakby się zastanowić – a właśnie to robię – to właściwie dość smutne, że muszę celowo szukać wyciszenia, że muszę za tym chodzić. Dość desperackie, że szukam właśnie w takich miejscach. Fantastyczne, że w ogóle znajduję.