Tamtego dnia było ponuro. Czwartek.
W Tokaimurze w Japonii dwie osoby zostały śmiertelnie napromieniowane w zakładzie przerobu odpadów atomowych, a ja stałam na mokrym przystanku, czując się jak radioaktywny odpad.
Kilka godzin wcześniej próbowałam świętować, ale już nawet udawanie mi nie wychodziło.
Niech coś się stanie, niech ktoś mnie uratuje – zaintonowałam refren naprędce skomponowanej kołysanki-użalanki.
Nadjechał autobus rzadko używanej przeze mnie linii. Godzinę później usłyszałam diagnozę. Poza poczuciem kompletnej klęski miałam chyba też nadzieję. Coś na jej kształt.
Jak to się wszystko dziwnie potoczyło… W życiu bym sobie takiego scenariusza nie wymyśliła.
Zdarza ci się coś i nie myślisz, jak ta chwila będzie wyglądać z perspektywy roku, pięciu, dziesięciu lat. Kiedy się dzieje, nie przychodzi ci do głowy, że to znaczący moment, może punkt graniczny. Jesteś w nim po prostu. A potem możesz sobie odtwarzać. Tylko że to ma mały sens, bo i tak niczego nie da się zmienić. Nie skręcisz już w przeciwną uliczkę.
Ale przecież miało być pogodnie, na końcu zawsze ma wyjść słońce. Jak teraz. Kolejny rok nanizał się na sznurek.