środa, 21 września 2016

sad

Ostatni dzień lata. A ja chciałam pojechać do sadu. 
Latem. Słońcem. Ciepłym wiatrem. 
Sad rośnie 150 kilometrów od mojego teraz. 
Sad wciąż pachnie, choć zostało z niego mniej niż pół. 
Jabłka w nim niezwykłe, chrupiące, słodko-świeże, nie jadłam nigdy później, nigdzie indziej. 

Dlaczego nie pojechałam? Dlaczego wybrałam inne sprawy? 
Innych sprawy. 
Spokojnie, będzie następne lato. 
A jeśli nie będzie? Sadu albo mnie? 









czwartek, 28 lipca 2016

dumka


Andreas Krappweis/freeimages.com
Idę sobie spokojnie przez centrum, nie wadzę raczej nikomu, aż tu nagle… napada mnie staruszek, no, mocno starszy pan raczej. Nawet nie wie, że napada i że lekko potem mi nie będzie. Lekko pochylony, siwiutki, przed nim wózeczek, klasyczny, emerycki, stelażyk na kółkach, na zakupy, na bazarek; do wózeczka przymocowany głośnik, z głośnika dmucha ckliwo tak, że aż w zębach chrzęści. Mocno starszy pan ma i mikrofon, i smartfona, z którego puszczać będzie kolejne podkłady, co dopiero później zobaczę i zapamiętam, chyba jako linę ratunkową, rzuconą do mojej sadzawki słonej. Na razie do mikrofonu odśpiewuje z kartki pokreślonej ukraińskie dumki, romanse jakieś, a ja nie mogę wytrzymać i nic nie poradzę, choć spinam się w pośladkach i brzuchu, mięśnie prężę, usta rozciągam żabio, że niby taka twarda, że normalna, że nic takiego. Ale na nic spinanie, не питай мене, okulary ciemne na nic, чи любов мине, znów jestem kompletną wariatką, co ryczy przed starym, co to nie chce być tylko pudłem, не карай себе, co się jeszcze przydać chce, такою карою, pieniądze jakieś zarobić. Kto normalny by tak słuchał i tak szlochał beznadziejnie? 

*

Dlaczego oni mi to robią, czemu wypuszczają tych staruszków, powolnych, delikatnych, jak z babiego lata skołtunionego ugniecionych, w garniturkach wypolerowanych na błysk na łokciach i klapach, ale odprasowanych, trzy razy do roku zakładanych, w tym raz do pani urzędniczki, bo urząd, wiadomo, to nie byle co! Dlaczego mi to robi? Chciałabym się dowiedzieć, jeszcze zanim w kwiecistej sukienczynie powlokę się, ciągnąc mój wózeczek, stelażyk na kółkach załadowany nie-wiem-czym.

piątek, 10 czerwca 2016

świeże



Cieszę się prawie tak samo, jak za pierwszym razem.



Mika Dunin, Antyporadnik, Jak stracić męża, żonę i inne ważne osoby, Kraków 2016, Wydawnictwo WAM




czwartek, 19 maja 2016

rozmówki nocne

Z radia wracam o 1:30. W normalnym trybie o tej porze nie istnieję, więc ten raz w miesiącu niewiele zmienia, jest byciem prawie, czyli prawie niebyciem. Tak czy owak, przytomności mam pół. Po drodze spuszczam to wszystko, co może przeszkodzić w sennym zniknięciu. Tak było do tej pory. Dwa razy temu – myślałam, że to incydent, ale skoro ma kontynuację już tak myśleć nie mogę – wiózł mnie bardzo żywy taksówkarz. Rozmowny w sensie, co przed drugą w nocy bywa przykre (mam taką przypadłość, że gdy mówią – słucham). W dodatku nie o sobie mówiący, to znaczy bardzo o sobie, ale koniecznie w kontekście audycji (mój udział musi wzrosnąć, żegnaj bierności). Normalnie ciąg dalszy, wracamy do Państwa po piosence. Audycja była antyporadnikowa o traceniu/nietraceniu żony. I pan bardzo przekonywał o swoim wielkim o małżonkę zatroszczeniu. Poczułam się prawie jak gwiazda – ktoś mnie w tym radiu słuchał! Ktoś nie eteryczny, wirtualny, gdzieś tam, jakoś. Otóż bardzo namacalny pan taksówkarz!

Miesiąc później, ta sama trasa, inny kierowca, ale… Kurs spod radia, a więc: Na żywo? A jaka audycja, a o czym? Ach, o relacjach, związkach, niszczeniu, wie pani, trochę się na tym niestety znam. Nocna praca pozwala jakoś przetrwać po śmierci żony, to straszne, ale nie miała ze mną lekko. Dzieci… poza jednym, nie mam najlepszych relacji, więc…
Katarzyna Surmiak-Domańska powiedziała: Ludzie chcą opowiedzieć ci swoją historię. Wystarczy tylko słuchać. A że trzeba poradzić sobie z zewnętrzną warstwą lukru? Każdy opowiadacz pudruje oblicze, trzeba przeczekać, a potem to obejść, zadać pytanie, którego bohater ma nadzieję nigdy nie usłyszeć, ale jeszcze większą potrzebę odpowiedzieć na nie. 
Przy trzecim panu taksówkarzu sprawdzę.

wtorek, 23 lutego 2016

za dużo książek




– Musisz natychmiast przeczytać tę książkę!
Nad ranem do pokoju wpadł ojciec. Miał zaczerwienione oczy, rozczochrane włosy i krzywo zapiętą koszulę. Cisnął na łóżko niepokaźny tomik i wyszedł. Zacząłem od razu. Miał rację. Tak to się mniej więcej, odkąd pamiętam, odbywało. Niekoniecznie rano. Niekoniecznie w emocjach, proceder polecania, ba, nakazywania lektur, trwał latami. Do ostatniej chwili. 

Choćby dla tego jednego warto było Malickiego Macieja przeczytać. Jak to było ze mną – próbuję sobie przypomnieć. Nie miałam ojca, który podsuwałby mi książki (ani nic, może poza pasem). Nie miałam też takiej matki. Pierwszą poważną inspiracją była starsza siostra mojego pierwszego chłopaka (starsza siostra – mój ideał kobiety – marzyłam, żeby stać się nią, choć mogłam tylko poudawać, żeby być jak ona; pierwszy chłopak – ideał chłopaka piętnastolatki, hm, właściwie zadurzyłam się jako trzynastolatka i to chyba bardziej tamten etap – ale okazało się, że nie czytał książek, nie mógł dłużej być ideałem). To wtedy ruszył Hłasko, Vonnegut, Topor. Ale… przecież książki pożerałam jako dzieciak już. Tyle że zupełnie bezładnie, bez porządku i sensu. Książkowy fastfood. Byłam jak wygłodniały dzikus wpuszczony do magazynu żywności przeróżnej. Sięgałam na oślep, zmiatałam z półek co podeszło. Takie były na początku moje nawyki czytelnicze. Nie przypominam sobie, by jakaś bibliotekarka zadbała o moją dietę, choć byłam bibliotecznym tytanem, małą przodownicą, przerabiającą książki w systemie akordowym. Musiałam jakoś uciec przed domem, a jako ośmiolatka nie wpadłam jeszcze na chemiczne wycinacze z rzeczywistości. 
Książka i jedzenie. Czytanie i żarcie. Tak to wyglądało. Tak mogło wyglądać, gdy ma się dziesięć-dwanaście lat i młodsze rodzeństwo z przydziałem na odżywki i mleko w proszku z darów. 
Lato, schodki na ganek w ogrodzie, Król Maciuś Pierwszy i puszka humany (gdybyście natrafili na stare wydanie Korczaka z zakładkami z drobinek mleka w proszku – to bardzo przepraszam, byłam tam). Strasznie dużo wtedy tego mleka jadłam, chyba ze smutku (do tej pory staram się publicznie nie myśleć o Korczaku, dzieciach, domu sierot, bo nie umiem zatrzymać łkania, a mleka na ukojenie już ze sobą nie noszę). Zagraniczne odżywki nie przeszły bez echa. W siódmej klasie na dyskotece szkolnej moja ówczesna sympatia, chcąc chyba wprowadzić dodatkowy element do już i tak ekscytującego tańca, zagadnął ni z tego, ni z owego: "Ile ważysz?" 55 – odparłam naiwnie szczerze. "A wyglądasz na 60". Humana! (pozdrawiam Jacka K.)
Po tym przypadkowym śmietniku musiałam się jakoś dźwignąć. Do tej pory nadrabiam, choć coraz bardziej czuję, że to bez sensu. Ktoś kiedyś zapytał: "Gdzie byłaś, kiedy czytało się Huxleya?" (zabrzmiało: Gdzie byłaś, gdy szczepiło się przeciwko odrze albo gdy piło się lugolę) Boże, gdzie ja byłam? Już przy Vianie czy jeszcze przy Zamiatinie? Gdybyśmy wszyscy czytali te same lektury o tej samej porze – kim byśmy byli jako społeczność? Gdyby wszyscy czytali książki… Nie jestem wcale pewna czy byłoby najlepiej.