piątek, 14 stycznia 2022

świadomość




Dziś natknęłam się na to wielowymiarowe pytanie. Patrzeć na nie – i rozważać – można z kilku stron i odnosić do różnych płaszczyzn i obszarów życia, funkcjonowania, istnienia. Potraktować konkretnie, przyszpilając ten moment, bieżące zajęcie. Albo szeroko, z rozmachem na dekady, całe okresy, na wieloletnią aktywność (lub jej brak). Gdybym miała dziś, w przerwie w czymkolwiek i na cokolwiek, ale w ciszy i względnym skupieniu, zadać sobie pytanie: "Co naprawdę robię, gdy robię to, co robię", jaka byłaby moja odpowiedź? 

To pytanie może być bardzo niewygodne – bo czy naprawdę chcemy wiedzieć? Tak wiele rzeczy musielibyśmy przestać robić! Albo przyznać się do tego, kim naprawdę jesteśmy/kim się staliśmy. Zwykle ani jedno, ani drugie nas nie pociąga. Gdy wreszcie coś z tym robimy, to wyłącznie pod przymusem, wyrwani brutalnie z dotychczasowego letargu czy postawieni pod ścianą przez tych/przez to, którzy przestają się godzić na nasze matackie reguły gry. 
To pytanie jest dla wybranych. To znaczy, dla tych, którzy je wybiorą. 

środa, 30 września 2020

21

 

Tamtego dnia było ponuro. Czwartek.

W Tokaimurze w Japonii dwie osoby zostały śmiertelnie napromieniowane w zakładzie przerobu odpadów atomowych, a ja stałam na mokrym przystanku, czując się jak radioaktywny odpad. 

Kilka godzin wcześniej próbowałam świętować, ale już nawet udawanie mi nie wychodziło. 

Niech coś się stanie, niech ktoś mnie uratuje – zaintonowałam refren naprędce skomponowanej kołysanki-użalanki. 

Nadjechał autobus rzadko używanej przeze mnie linii. Godzinę później usłyszałam diagnozę. Poza poczuciem kompletnej klęski miałam chyba też nadzieję. Coś na jej kształt. 

Jak to się wszystko dziwnie potoczyło… W życiu bym sobie takiego scenariusza nie wymyśliła. 

Zdarza ci się coś i nie myślisz, jak ta chwila będzie wyglądać z perspektywy roku, pięciu, dziesięciu lat. Kiedy się dzieje, nie przychodzi ci do głowy, że to znaczący moment, może punkt graniczny. Jesteś w nim po prostu. A potem możesz sobie odtwarzać. Tylko że to ma mały sens, bo i tak niczego nie da się zmienić. Nie skręcisz już w przeciwną uliczkę. 

Ale przecież miało być pogodnie, na końcu zawsze ma wyjść słońce. Jak teraz. Kolejny rok nanizał się na sznurek. 

poniedziałek, 28 września 2020

lalka

 

Jaka to jest dobra powieść! Jaka smaczna!


*

Najpierw dziwię się, bo inaczej pamiętam z dawnych lat lekturę. Wkurzają mnie wszyscy. A najbardziej dostaje się Wokulskiemu (choć odnajduję pewne idee i przekonania, które jako nastolatka wdrożyłam - z opłakanym sukcesem - w życie, zaś pasmo moich porażek potwierdza tylko, że naśladowanie postaci literackich nie jest najlepszym pomysłem). No więc Wokulski zachowuje się kompletnie bez sensu. „Nie idź tam”, „nie rób tego”, radzę mu strona po stronie, ale on w ogóle nie słucha. Tak na marginesie, uważam tę powieść za opis obsesji i uzależnienia (a zajmują się tym w SLAA: Sex and Love Addicts Anonymous), a nie żadnej miłości. 
Czytam dalej, wkurzam się mniej, nawet empatyzuję z drugoplanowymi postaciami, niekiedy rzucam: „I dobrze wam tak!”. A potem zaczynam im wszystkim współczuć, robi mi się smutno i żal. A najbardziej chyba tego, że zostały mi dwie strony do końca. 


sobota, 26 września 2020

porządki


Raz w tygodniu, w sobotę, były porządki. Sprzątanie od góry do dołu, od prawej framugi drzwi wejściowych do framugi lewej tychże. Albo kierując się kluczem pomieszczeń. Od najdalszego i zwykle reprezentacyjnego punktu pokoju, falą wymiatająco-czyszczącą, kolejne odcinki podłogi, znikające kubiki bałaganu. 

Nieznośna była ta tradycja i nieodwołalna. Ogniwo większego łańcucha porządku: godzina dziennie, dzień w tygodniu, tydzień przed każdymi świętami. Ogarnianie, sprzątanie, pucowanie. Choć ich nienawidziłam – stabilizowały moje życie. 

Wtedy jednak nie stabilizacja mnie interesowała, tylko wolność. Więc tego nie cierpiałam. Uważałam za niesprawiedliwe. Ale lubiłam porządek. Ład kocham, ładu łaknę, ład poczucie bezpieczeństwa mi daje. Brak ładu przytłacza, chaos napawa lękiem, ciężej wtedy myśleć i oddychać, ciężej patrzeć. Zarastanie przedmiotami, warstwami, stosami i kłębami trwoży. Kojarzy się źle. Znajomo się kojarzy. Dlatego źle. Mieszkania-nory paru bliskich osób. Domy-dziuple starszych krewnych. Tycie kawalerki-jamy wyściełane książkami, starymi gazetami, stertami, ciuchami, kurzem i pajęczyną jak mchem. Duszno. Ze strachu, że moje mieszkanie pokryje się kokonem od wewnątrz, i ten kokon wreszcie mnie obrośnie, zadławi. Muszę przerywać te duszności. Posprzątać muszę. Wyczyścić.


Wiele lat temu znajoma powiedziała: Gdy nie mogę w nocy spać, gdy myśli szarpią, idę szorować łazienkę. Pucuję na kolanach. A gdy już lśni, padam ze zmęczenia, z wyszorowaną od środka głową, czyściutką, że pyłek szaleństwa nie siada. To świetna metoda jak się ma siłę trzydziestoparolatki i ten chorobliwy nadmiar energii trzeba jakoś spuścić. Na bezsiłę czterdziestoparolatek pozostaje chyba tylko lęk przed zarastaniem smutkiem i pajęczyną. I na to ta moja znajoma powiedziała dzisiaj: Weź posprzątaj! 


Pragnę poinformować, że posprzątałam. 


poniedziałek, 18 maja 2020

zagoń umysł do roboty


Jeśli masz powołanie do tworzenia to i tak musisz tworzyć, żeby maksymalnie wykorzystywać swój twórczy potencjał – ale również po to, żeby nie zwariować. Kiedy masz kreatywny umysł, twoja sytuacja przypomina sytuację właściciela psa pasterskiego border collie, kupionego w charakterze zwierzątka domowego. I umysł, i owczarek musi pracować, bo inaczej narobi ci niesamowitych kłopotów. Zapewnij umysłowi pracę do wykonania, bo sam sobie znajdzie coś do roboty, a może ci się nie spodobać zajęcie, jakie sobie wynajdzie (obgryzanie kanapy, kopanie dziury w podłodze salonu,  gryzienie listonosza itp.). Mnie zajęło całe lata, zanim to zrozumiałam, ale rzeczywiście wygląda na to, że kiedy aktywnie czegoś nie tworzę, to aktywnie coś niszczę (siebie, związek lub własny spokój ducha). Jestem na sto procent przekonana, że każdy z nas musi znaleźć sobie w życiu do roboty coś, co go powstrzyma przed obgryzaniem kanapy.
Elizabeth Gilbert pisze tak w Wielkiej magii, książce o twórczości i kreatywności. A ja myślę, że jest to szczególnie prawdziwe w odniesieniu do uzależnionego umysłu. Uzależnionego nie tylko od substancji czy zachowań mieszczących się w WHO-wskiej wyliczance. Umysł może być uzależniony od określonego sposobu "myślenia", przerabiania, przetwarzania, mielenia, wirowania. I faktycznie zachowuje się wtedy jak nieposkromione zwierzę. Jedno ze spotkań Anonimowych Alkoholików nosi nazwę Wyłącz pralkę i uważam to za wyjątkowo trafną nazwę. To właśnie mamy zrobić – wyłączyć pralkę wirującą w głowie.
Gdy nie zajmuję się pracą albo istotną rozmową, mój umysł natychmiast zaczyna się martwić. Tak został uformowany (możliwe, że przeze mnie, bo niby przez kogo, ale nie potrzebuję teraz dodatkowego balastu winy, i tak muszę ponosić tego konsekwencje). Martw się! Bo to oznacza, że ci zależy, że trzymasz rękę na pulsie, że kontrolujesz i jakby co, unikniesz katastrofy. Gdy przewidzisz wszystkie potencjalne pułapki, dokładnie przejrzysz możliwe uniki, oszacujesz straty, czyli przygotujesz się na najgorsze – nie będzie tak bolało. Już dawno wpadłam na ten schemat i jestem boleśnie świadoma, jak ten jakoby ratunkowy plan mocno jest niedoskonały. A mimo to wcale nie jest mi łatwo zatrzymać wirówkę już puszczoną w ruch. Gilbert podpowiada to samo, co Anonimowi Alkoholicy – znajdź umysłowi pracę, zajmij go czymś pożytecznym, sam wybierz (AA na początek podsuwają zakres prac, potem ufają, że wola i myśli powierzone Większej Sile, Wyższemu Porządkowi, będą się układać sensownie i typować trafnie). Znajdź mu pracę, zanim sam sobie znajdzie i znowu zapędzi cię w kozi róg, zanim narobi ci kłopotów, rozwali pół mieszkania, związku, życia. Zagoń umysł do roboty, a on odwdzięczy ci się świętym spokojem, cichą radością, czyli pogodą ducha.

wtorek, 21 stycznia 2020

to, co widać

O fascynacji Jungiem napiszę może przy innej okazji, bo samo wprowadzenie zajęłoby zbyt wiele czasu, którego, jak wiadomo, i tak na nic nie starcza. Dziś będzie więc o kawałeczku ze środka tej przygody. 

Przez dziesięć lat Carl Gustav Jung kaligrafował i malował Czerwoną Księgę. Jest w niej między innymi mandala, która mnie przyciągnęła. – Na początek będę w sam raz – powiedziała. Zaczęłam więc ją oglądać, wgapiać się, próbując robić to bez wysiłku intelektualnego, silenia się na analizy i przemądrości (zatrzymywanie intelektualnych nawyków jest samo w sobie nie lada wysiłkiem). 
I nagle pojawiło się. Jako zupełna oczywistość. Przecież to Ziemia! Oglądana od północnego, polarnego wierzchołka. Środek mandali zajmuje lodowiec, z którego spływają cztery rzeki – aorty nawadniające całość. Zielony pas to lasy, wszelka roślinność. Zewnętrzny krąg – ziemia, pustynia. Granatowy kontur to kosmos. 
Łał, ale ekstra widzieć coś, czego być może nie ma. 

Drugie spojrzenie: to przecież oko! Źrenica w kolorze zimnego nieba, tęczówka zieleni. Oko, w które można się zapaść, zapatrzeć, zagubić. 

Przy kolejnym podejściu widzę klejnot. Pierścień z ostro szlifowanym błękitnym diamentem w centrum, osadzonym na złotej tarczy, wysadzanej szesnastoma szmaragdami. Nie wchodzę w symbolikę liczb, na razie tylko oglądam. To ostatnie wyobrażenie mnie zasmuca. Diament jest taki zimny… I dostrzegam, że moje spojrzenie zawęża się, zdolność wyobrażenia, tego widzenia od wizji, czyli połączonego z głębszą refleksją, otwarciem na coś z głębi, karleje. Od ogólnej, szerokiej, z rozmachem wizji Ziemi, do sztucznego, choć pięknego i kunsztownego (ale przy tym elitarnego i dlatego w moim pojęciu skarlałego, ograniczonego) ludzkiego wytworu. I może właśnie to mnie zasmuca. 

Będę próbować dalej. A rycin/obrazów jest w Czerwonej Księdze wiele. Znacznie bardziej skomplikowanych. 








poniedziałek, 25 listopada 2019

dom przyjaciół


Cisza. Szukam. 

Mocniej. 

Za głośno. Wszędzie. 


*



Trafiłam w to miejsce nie całkiem przez przypadek. Szukałam przecież. Ciszy. 
Dwadzieścia, trzydzieści półobcych czasem nie obcych osób przychodzi tu, by przez godzinę wspólnie milczeć. 
Lubię je bardzo. Poczynając od nazwy – dom spotkań przyjaciół – na miękkim, jakby zamglonym wystroju nie kończąc. Miękko zamgleni są też ci ludzie. Tak cudownie nie mówią. A kiedy już mówią, to całkiem nieinwazyjnie. 
Szczęśliwie to niejedyne takie miejsce.