piątek, 11 stycznia 2019

twój kaprys, moje łzy

Po latach wpadła mi w ucho piosenka. I to uczucie, jak w dzieciństwie, gdy nie słuchasz słów, tylko melodia, głos budują klimat, niosą cię w opowieść… I wiesz dobrze, o czym jest, choć właściwie nie możesz wiedzieć, bo nie słuchasz dokładnie słów albo ich nawet nie rozumiesz.

*

No więc ta historyjka jest bardzo prosta. Gość, taki z wyższej ligi, na męczącej, żadnej imprezie spędza czas, właściwie go zabija, uwodząc okularnicę/grubaskę/szarą mysz/prowincjonalną cnotkę. Tylko dlatego, że nie ma tam fajniejszych lasek. I nawet się robi miło i zabawnie. Trochę alkoholu, trochę dymu, rozhuśtanych bioder, roziskrzonych oczu, rozchylonych warg. Niespodziewanie romantyczny wieczór, a może i kawałek nocy. Bez konsekwencji i ciągu dalszego, o niczym takim nie może być mowy, nie chcemy się po prostu zanudzić na śmierć.

Tylko że. Ona nie. Ma pojęcia. O tle. Że jest tylko wypełniaczem. Że takich jak ona, to on w trasie zalicza dziesiątki. Że to z nudów, kochanie zabaw mnie. Dla niej to całe życie. Bo wreszcie się wypełniło proroctwo Disneya, przepowiednia z lektur, filmów i piosenek, z całej kolorowej prasy kobiecej. Bo zdarzył się cud i Adonis zawitał do miasteczka. A potem wrócił do miasta, do lepszej dyskoteki albo nawet w tej samej został, tylko przyszły ładniejsze dziewczyny, w modniejszych sukienkach, na wyższych szpilkach, szczuplejsze, bardziej prestiżowe. A ona dalej nie rozumie. Co się wydarzyło. Biedna Rebeka marzy i czeka. Cierpi i rozpacza, rozpuszcza się w żalu. Próbuje zaistnieć znowu, ale przecież wiadomo.
A czy gdyby rozumiała, gdyby znała kontekst, ból byłby mniejszy? Może by się nie nabrała? Nabrałaby się. Bo to tak totalnie banalna historia, stara jak świat, aż wstyd się przyznać, że się zrobiło to samo. A się zrobiło. Bo jak się było kanciastą wystraszoną nastolatką, nieopierzoną okularnicą, a tak bardzo się chciało być królową balu, że gdy tylko nadarzyła się okazja to się wlazło, bezrozumnie, z nadzieją, że właśnie spełnia się czar.

Niemal zobaczyłam tę nastolatkę, a potem dwudziestolatkę i dojrzałą już kobietę, która – naznaczona tamtym okrutnym żartem – wciąż odgrywa tę samą rolę i odtwarza raz za razem tamten taniec. Zobaczyłam dziesiątki, setki takich dziewczyn…




PS. Równie dobrze to może być historia o współuzależnionej żonie, która trwa i trwa, bo przecież tyle zainwestowała, tyle wycierpiała, trwała i ratowała, więc on powinien wreszcie jej się odwdzięczyć i kochać jak należy… Inny wariant tego samego dramatu.