niedziela, 9 lutego 2014

zasada synchroniczności

Zaczynasz o czymś myśleć, poświęcać na to czas i energię, i nagle zaczyna się dziać coś dziwnego. Widzisz coraz więcej. Dostajesz odpowiedzi. Tak, jakby świat tylko czekał na sygnał, żeby cię uszczęśliwić, choć czasem to, co cię pochłania wcale nie jest milusie. Wypowiadasz życzenie – czasem nawet nie wiesz, że wypowiadasz, że to ma jakąkolwiek moc, że ktoś/coś cię słucha – i tadam, proszę bardzo, oto otwiera się furtka albo wręcz brama. To nie całkiem takie coś, jak wtedy, gdy zachodzisz w ciążę, której wcale nie planujesz i o której nie myślisz, i nagle odkrywasz, że świat pełen jest ciężarnych kobiet i rodziców z niemowlętami. Nie chodzi o taki rodzaj odkrycia. To raczej odpowiedź na twoje potrzeby (choć mam podejrzenie, że zawsze musi w nich być jakiś element „usługowy”, te potrzeby mają, choćby i w dalszej przyszłości, służyć innym, ty, z tymi nowo nabytymi umiejętnościami masz okazać, może jeszcze nie teraz, swoją przydatność). Chcesz jeździć samochodem, potrzebujesz tej niezależności, więc dostajesz na urodziny bon o wartości 1/3 kursu na prawo jazdy. A za trzy miesiące twój znajomy sprzedaje za bardziej niż przystępną cenę świetnie utrzymany samochód swojej mamy, bo mama już nie będzie jeździć. Przypadek? Powiedzmy. Jung nazywał to zasadą synchroniczności. Czasem nie mogę powstrzymać śmiechu, gdy dostaję taki prezent, pomoc, wskazówkę.

*

Siadam do pisania kolejnej książki, choć precyzyjniej byłoby powiedzieć, że się przymierzam, bo proces jest długotrwały, i natrafiam na rozterki i rozmyślania innych piszących. Lubię to. Lubię dostawać odpowiedzi na niezadane na głos pytania. Albo chociaż sygnał, że nie jestem sama. To niezwykle wspierające.

Pisanie to pewien rodzaj przymusu. Być może jest ono nawet jakimś zaburzeniem psychicznym. Jeśli dni mijają mi „na sucho”, czyli bez pisania i poprawiania zdań, zaczynam dryfować w kierunku szpitala psychiatrycznego. Przez wszystkie lata opieki nad Nancy nie opuszczał mnie zapał, by stworzyć coś, co dałoby się sprzedać; jednakże oprócz pisanych okazyjnie artykułów potrzeba ta nie wypełniła się treścią. Miałam już za sobą początkowy etap kariery – okres, w którym tworzyłam niezłą literaturę faktu – a potem długą przerwę na wychowywanie dzieci; można więc było się spodziewać, że teraz już zdołam wyjść na prostą i napiszę powieść. I na pierwszy rzut oka okazałam się ogromnie, wręcz stuprocentowo skuteczna: powstały dwie i pół powieści. Pisałam je w pośpiechu, myśląc, że zarobię na tym jakieś pieniądze (co jest niemalże gwarancją niepowodzenia). Te dwie, które skończyłam, były złe, powierzchowne, nabite frustracją jak maczuga ćwiekami. Połówka nadal pozostaje połówką, zatrzymała się, zablokowała. Muza mnie opuściła. Odeszła całkiem nagle, choć już od pewnego czasu nie układało się między nami najlepiej. Od tamtej pory jedynie o swojej teściowej potrafiłam jeszcze pisać z jakąkolwiek dozą namiętności czy przekonania. W tych czarnych dniach blokady twórczej pisanie o niej dodawało mi sił. Mówiąc brutalnie, był to mój sposób na uniknięcie załamania.
Andrea Gillies, Opiekunka