wtorek, 21 stycznia 2020

to, co widać

O fascynacji Jungiem napiszę może przy innej okazji, bo samo wprowadzenie zajęłoby zbyt wiele czasu, którego, jak wiadomo, i tak na nic nie starcza. Dziś będzie więc o kawałeczku ze środka tej przygody. 

Przez dziesięć lat Carl Gustav Jung kaligrafował i malował Czerwoną Księgę. Jest w niej między innymi mandala, która mnie przyciągnęła. – Na początek będę w sam raz – powiedziała. Zaczęłam więc ją oglądać, wgapiać się, próbując robić to bez wysiłku intelektualnego, silenia się na analizy i przemądrości (zatrzymywanie intelektualnych nawyków jest samo w sobie nie lada wysiłkiem). 
I nagle pojawiło się. Jako zupełna oczywistość. Przecież to Ziemia! Oglądana od północnego, polarnego wierzchołka. Środek mandali zajmuje lodowiec, z którego spływają cztery rzeki – aorty nawadniające całość. Zielony pas to lasy, wszelka roślinność. Zewnętrzny krąg – ziemia, pustynia. Granatowy kontur to kosmos. 
Łał, ale ekstra widzieć coś, czego być może nie ma. 

Drugie spojrzenie: to przecież oko! Źrenica w kolorze zimnego nieba, tęczówka zieleni. Oko, w które można się zapaść, zapatrzeć, zagubić. 

Przy kolejnym podejściu widzę klejnot. Pierścień z ostro szlifowanym błękitnym diamentem w centrum, osadzonym na złotej tarczy, wysadzanej szesnastoma szmaragdami. Nie wchodzę w symbolikę liczb, na razie tylko oglądam. To ostatnie wyobrażenie mnie zasmuca. Diament jest taki zimny… I dostrzegam, że moje spojrzenie zawęża się, zdolność wyobrażenia, tego widzenia od wizji, czyli połączonego z głębszą refleksją, otwarciem na coś z głębi, karleje. Od ogólnej, szerokiej, z rozmachem wizji Ziemi, do sztucznego, choć pięknego i kunsztownego (ale przy tym elitarnego i dlatego w moim pojęciu skarlałego, ograniczonego) ludzkiego wytworu. I może właśnie to mnie zasmuca. 

Będę próbować dalej. A rycin/obrazów jest w Czerwonej Księdze wiele. Znacznie bardziej skomplikowanych.