inne publikacje

*


Jeśli kogoś ugryzie duży pies / W drodze



Narzekamy na nią, manipulujemy nią, traktujemy po macoszemu, a czasami – jak wyrocznię. A pamięć wciąż pozostaje obszarem tajemniczym i niekiedy zaskakującym.


Bez pamięci człowiek nie może istnieć. I nie chodzi o metafizykę. Zdolności zapamiętywania i uczenia się, a następnie odtwarzania i przypominania są nam potrzebne do przetrwania w sensie jak najbardziej dosłownym. W pierwszym okresie życia przyswajamy nieprawdopodobną liczbę danych niezbędnych do przeżycia i rozwoju: gdzie jest jedzenie, jakie gesty i grymasy (uśmiechy, spojrzenia, skrzywienie twarzy, płacz) sprawiają, że nasze potrzeby są realizowane. Uczymy się konkretnych sekwencji ruchowych: siadania, wstawania, chodzenia, oraz podstawowych relacji w stadzie, czyli najbliższym otoczeniu. Około trzeciego roku życia zaczyna pojawiać się świadomość własnego „ja”, pragnień, istnienia w przestrzeni własnej i cudzej, zaczynamy kompletować informacje tożsamościowe.

Proces przyswajania kolejnych porcji wiedzy i wiadomości koniecznych do przetrwania (jak postępować, żeby się nie oparzyć, czego nie jeść, żeby się nie zatruć) oraz przystosowujących nas do zadań życiowych (mówienie, pisanie, czytanie, gotowanie, prowadzenie pojazdów, czynności i informacje potrzebne do wykonywania zawodu) trwa latami. Dobra wiadomość jest taka, że proces uczenia się, w założeniu, może być nieskończony. Zdolność przyswajania nowych informacji pozostaje nam do końca życia, zakłócona może być co najwyżej fizycznymi bądź biologicznymi usterkami (udar, wylew, uraz) obszarów mózgu, w których skupiają się punkty działające w toku połączeń neuronalnych, żeby pamięć się pojawiała.

Całość tutaj.


*
Spętani / W drodze



W imię "miłości" jesteśmy w stanie unieść tony upokorzeń, trudnych sytuacji, cierpienia, z nadzieją, że to prawdziwe uczucie wreszcie nas wyzwoli.



Mika Dunin: Miłość jest pewnym ideałem, czymś, o czym marzymy. Co mamy na myśli, mówiąc, że ktoś się uzależnił od miłości?
ks. Grzegorz Kudlak: To znaczy, że w niewłaściwy sposób radzi sobie z pewnym deficytem, który sięga bardzo głęboko. Niezwykle celną definicję znalazłem w preambule wspólnoty Dorosłych Dzieci Alkoholików: „Uwierzyliśmy, że jesteśmy nie w porządku”. Coś powoduje, że dziecko żyjące w chaosie toksycznego, dysfunkcyjnego domu, zaczyna wierzyć, że to ono jest przyczyną tego chaosu. „Zostaliśmy pozbawieni naszej autentycznej tożsamości i zaczęliśmy szukać sposobów na dobre samopoczucie”. Jednym ze sposobów jest znalezienie akceptacji. Skoro nie dostałem jej w domu, w rodzinie, zaczynam szukać na zewnątrz. „Chociaż wyglądamy jak dorośli, nadal zachowujemy się jak dzieci i pozwalamy, aby inni mieli wpływ na nasze myślenie o sobie, poczucie własnej wartości i nasze szczęście”. Osoby uzależnione od miłości pozbawione są decyzyjności i wpływu na własne życie. Marzą, by wejść w relację, która zapewni im tę akceptację i da spełnienie. Nie używają substancji uzależniającej, ale wchodzą w związek i wydaje im się, że w tym momencie łapią Pana Boga za nogi. Teraz już będzie dobrze, bezpiecznie.

Są uratowani?
Tak! W każdym razie do czasu.

Czy uzależnienie od miłości można porównać do jakiegoś innego uzależnienia? W jakim obszarze będziemy się poruszać?
Na pewno w obszarze cierpienia. Szukając wspólnego mianownika uzależnień, dochodzimy do rodziny, w której mogli się wychować tacy ludzie. I niekoniecznie znajdziemy tam ewidentne braki – te rodziny mogły być pełne, zadbane, na oko zgodne, ale w obszarze emocjonalnym panował spory deficyt.

Uzależnienie jest więc efektem jakiejś wyrwy, z którą trzeba sobie poradzić, bo jest dotkliwa?
Przyjęcie do wiadomości, że zdarzyło się coś, co nas naznaczyło, jest bardzo długim procesem. Jeśli wchodzi się w dorosłe życie z jakimś poważnym deficytem, to jednym z objawów jest pokusa, żeby w nowym związku, który zazwyczaj na początku jest wyidealizowany, znaleźć ratunek i wypełnić wszystkie dotychczasowe braki. Założenie emocjonalne jest szczere – „chciałbym” – ale niemożliwe w praktyce do zrealizowania.

Dlaczego? 
Bo nieświadomie odtwarzamy scenerię z dzieciństwa, w której będą się mogły pojawiać dawne bolesne odrzucenia.

Całość tutaj.

*

Alkoholiczka – kobieta upadła czy chora?



Słowo „alkoholiczka” brzmi niedobrze, drażni ucho, rodzi nieprzyjemne skojarzenia. „Alkoholiczka” może widnieć, obok „konkubenta” w rubrykach kryminalnych dzienników.

Nawet WHO, Światowa Organizacja Zdrowia, najwyższy autorytet w sprawach związanych z ochroną zdrowia, od dawna już nie używa nazwy alkoholizm, zastępując je terminem medycznym: „zespół uzależnienia od alkoholu”. Słowo „alkoholik”, „alkoholiczka” stygmatyzuje; nie jest diagnozą – jest... wyzwiskiem. 

W publicznym dyskursie jest nie na miejscu. Publiczny dyskurs powinien trzymać jakiś poziom, prawda? A „alkoholiczka” nie trzyma żadnego poziomu. „Alkoholiczka” jest jak głośne beknięcie przy stole. Jest kłopotliwa. Nawet tu próbujemy ją upchnąć między jakieś nadające jej usprawiedliwienie określenia. Upadła, czyli zła, niemoralna? Czy może jednak chora, czyli nieświadoma, niewinna? A może ani jedno, ani drugie? Albo: jedno i drugie, ale też jeszcze trzecie... bo ani występek, ani choroba nie wyczerpują istoty alkoholizmu. (…)

*

Alkoholizm jest bezsprzecznie chorobą. Wpisanie tego schorzenia do Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) powinno uciąć wszelkie dyskusje. Ale nie ucina, bo alkoholizmu nie traktuje się raczej jak grypy, zapalenia płuc czy wrzodów żołądka. To niejednoznaczne podejście może wynikać z prostego dość faktu: żyjemy w kraju, w którym prawdopodobnie każdy z nas ma lub miał w swoim otoczeniu alkoholika: dziadka, sąsiada czy sąsiadkę, wujka, ojca, ciotkę, nauczyciela wf-u, albo panią od plastyki, kolegę taty, albo szefową. Na postrzeganie alkoholizmu, jak chyba żadnej innej choroby (nie wliczając innych uzależnień), wpływ mają resentymenty i idiosynkrazje, uczucia i stany, bardzo często zamykające drogę do zrozumienia istoty rzeczy: wstyd, obrzydzenie, poczucie krzywdy, żalu, nawet jeśli odległe w czasie i dziś już niepamiętane, nadal mogą implikować co najmniej niechęć.


Całość tutaj.

*


W tym roku będzie inaczej! / Deon.pl


Po ostatniej świątecznej bieganinie, która kosztowała mnóstwo zdrowia, nerwów i pieniędzy, niektórzy zachodzą w głowę, po co właściwie są te całe święta… Miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle. Co zrobić, żeby nadchodzące Boże Narodzenie naprawdę było lepsze? Nie trzeba uciekać na "weekend" w góry. Wystarczy ominąć kilka świątecznych pułapek. 

(fot. Sharon Drummond / flickr.com)
Całe życie powtarzamy z przekonaniem, że Boże Narodzenie to najpiękniejszy czas w roku. Czekamy nań z utęsknieniem. Na święta dokładnie takie, jak w dzieciństwie. Na pełną magii mieszankę skrzącego w świetle latarni białego puchu i spływającej z krawędzi dachu kolii z kryształowych sopli, korzennych aromatów, roześmianych twarzy, pysznego, klejącego się do języka opłatka, ciepłych kolan dziadków, cioć i wujków, na pełne napięcia oczekiwanie i radość z  prezentów. Naprawdę wierzymy, że takie święta są w zasięgu ręki. W każdym razie mniej więcej do 12 roku życia. Potem nagle wychodzi na jaw, że Mikołaj nie istnieje, no i dorośli każą nam się nudzić ze sobą przy stole (i to akurat już się nie zmienia, bez względu na nasz wiek).

Później jest jeszcze gorzej: trzeba wydać kupę forsy na prezenty, które w dodatku ktoś (wiadomo kto!) musi wymyślić, a jak już wymyśli, to i tak się okazuje, że wszystko wykupili. Przetrzymać dzikie hordy  w centrach handlowych, uharować się do siódmych potów w kuchni i na salonach, a potem jeszcze ścierpieć rodzinne przepychanki i niesnaski tlące się pod powierzchnią od pokoleń i dziwnym trafem wybuchające żywym ogniem właśnie przy świątecznym stole. W bonusie dostajemy niestrawności (w takim naburmuszono-nudnym towarzystwie pozostaje tylko jedzenie) i przewidywalny do bólu program TV. Jakaś duchowa strona świąt? Czasem sukcesem jest zaliczona przez reprezentantów rodziny pasterka, a w wersji minimum kolędy odsłuchane z you tube. No, i puste nakrycie postawione gdzieś na parapecie (dla strudzonego wędrowca), które i tak nigdy nie zapełniło się świątecznymi potrawami i do głowy nikomu nie przychodzi, że mogłoby być inaczej, że ktokolwiek obcy mógłby tu wejść i tak po prostu usiąść ze wszystkimi do kolacji. Na koniec trzeba będzie jeszcze wygłosić nieodzowne: święta, święta i po świętach (uff), i… zapomnieć na kilka ładnych miesięcy o tym całym koszmarze.

Całość tutaj.



*

Anonimowi Alkoholicy – instrukcja obsługi / Deon.pl



Czy rzetelna informacja o AA jest potrzebna tylko ludziom uzależnionym od alkoholu? A czy wiedza dotycząca zachowań na wypadek pożaru jest przydatna tylko pogorzelcom?


(fot. shutterstock.com)
Decyzja o przyjściu na pierwsze spotkanie Anonimowych Alkoholików łączy się zwykle z dramatycznymi okolicznościami i ogromnym napięciem. Niepewność, jak tam się zachować, jakie reguły gry obowiązują, nie jest już nikomu potrzebna. Tym bardziej, że wstyd i strach przed nieznanym są w stanie skutecznie zatrzymać przed dotarciem do miejsca, w którym można otrzymać pomoc.

Jednak wbrew pozorom, to nie jest tekst wyłącznie dla potencjalnych uczestników spotkań AA. Nie mamy raczej wątpliwości, że dobrze jest wiedzieć, co zrobić, dokąd się udać i jak się zachować w wypadku zawału serca, krwotoku, cukrzycy i nowotworu, prawda? Analogicznie jest z uzależnieniem od alkoholu. Zbyt wiele osób choruje w Polsce na alkoholizm. To może być twój przyjaciel, współpracownik, dawna koleżanka ze szkoły, sąsiadka. Być może nie wiedzą, że jest rozwiązanie. Być może na początek wystarczy zaledwie informacja: "A słyszałeś/słyszałaś o AA? Oni wiedzą, jak nie pić".

Zatem: Kto i kiedy może przyjść do AA? Czy to jest bezpłatne? Czy w ramach NFZ? Czy trzeba mieć skierowanie? Czy trzeba się zapisać? Czy przyjście na mityng AA do czegokolwiek zobowiązuje?

Całość tutaj.


*

Czy na pewno skazani? / Deon.pl


W najnowszym (45/2014) Newsweeku ukazał się artykuł o przyciągającym tytule: "Nałogowi nałogowcy: w ciągu uzależnień". Nie ukrywam, że tekst mnie interesował z pobudek osobistych – jestem jedną z jego bohaterek.

(fot. chechi_peinado. / flickr.com)
Zamysł był naprawdę ciekawy – pokazać zjawisko przechodzenia z uzależnienia w uzależnienie – i uznałam, że warto wnieść coś do dyskusji, że to dobra okazja do przyjrzenia się, dlaczego takie zjawisko ma miejsce (choć nie zawsze ma, nie w przypadku każdego uzależnionego) i poszukania choćby wstępnej odpowiedzi na pytanie, co zrobić, żeby uniknąć podróży w beczce z uzależnieniami.

Niestety, wymowa tekstu nieco mnie rozczarowała, choć do żadnej z przytoczonych opowieści nie mogę i nie mam zamiaru się "przyczepiać" - to w końcu doświadczenia i przeżycia konkretnych osób, nic mi do tego, ufam im. Ale jest chyba coś, co zaważyło na takiej - niejasnej i przygnębiającej – wymowie.

Żyjemy w erze ekspertów (co wcale nie znaczy, że autorytetów). Potrzebujemy ich, bo tylko im jesteśmy w stanie, ewentualnie, zaufać. Niestety, często bezkrytycznie. We wzmiankowanym tekście nie wypowiada się wprost żaden konkretny ekspert-profesjonalista – i rozumiem, że taki był pomysł: oddać głos samym zainteresowanym, a raczej dotkniętym problemem – ale to nie znaczy, że nie ma go tam w ogóle. Nad całością, zapewne całkiem niechcący, powiewa duch profesjonalisty, szarej eminencji, terapeuty jednego z bohaterów. I to właśnie ów terapeuta – z braku innych ekspertów (bo przecież byłych lub obecnych pijaków, narkomanów, hazardzistów i seksoholików nikt nie będzie traktował poważnie) – ma głos decydujący. Nawet nie swój głos przecież, a jedynie cień głosu – cytat zaledwie. A mówi na przykład, że jeżeli już jest się uzależnionym, to wszystko przepadło, już do końca będziemy żyć jak na bombie, czyli... mamy przechlapane.

Całość tutaj.

*

Jak dziś piją kobiety? / Deon.pl 

Szybkie tempo, mocne trunki, dużo, do dna. Że kobiecie nie wypada? Że to dziwaczne? Ooo, nie znacie tak naprawdę kobiet!


(fot. Philippe Put /flickr.com)
Pójdziesz do modnej knajpy i zobaczysz, jak pije nowoczesna, niezależna kobieta. Nie będzie to widok specjalnie miły ani pocieszający. Nie będzie nawet uspokajający, o ile nie dasz się zwieść pozorom. O ile potrafisz przesunąć w wyobraźni ten migotliwy klubowy kadr o parę godzin, a czasem tylko kilka kwadransów do przodu.

Szybkie tempo, mocne trunki, dużo, do dna, bo wreszcie tę nieznośną nierówność, to upokarzające nierównouprawnienie można zamazać, odrzucić, schować wraz z niemodnymi hasłami, nieprzystającymi do naszych czasów normami w zakurzonym pudle i odstawić na pawlacz. Że kobiecie nie wypada? Że to dziwaczne? Ooo, nie znacie tak naprawdę kobiet! Współczesna kobieta jest samodzielna, samowystarczalna, świetnie wykształcona, czasem lepiej od kolegów z pracy, czasem lepiej od przełożonych (a czasem tylko jej się tak wydaje, co jedynie pogarsza jej sytuację). I naprawdę może sobie pozwolić, na co tylko przyjdzie jej ochota. W końcu stanowi sama o sobie. Może się bawić na równi z nimi, a nawet bardziej, szarżować, wchodzić w wyniszczającą międzypłciową rywalizację i łapać się na fałszywe poczucie, że te sztuczki z knajpianą równością znoszą frustrację i poczucie niesprawiedliwości. 


Całość tutaj.

*

Pracoholizm. To nie takie proste / Deon.pl


(fot. inkman / flickr.com)
Pracoholizm nie jest łatwy do zdiagnozowania. Trudno orzec, czy nadmierna koncentracja na pracy ma chorobliwe podłoże, czy może wynika z czynników obiektywnych: kryzysu, niepewności zatrudnienia, realnych potrzeb finansowych. Może to zrobić tylko sam zainteresowany, bo tylko on sam jest w stanie dotrzeć do istoty swoich intencji. Tyle że najczęściej właśnie on zainteresowany diagnozą nie jest.

W zetknięciu z dyrektorem wielkiego przedsiębiorstwa albo właścicielem firmy, który w pracy spędza 16 godzin dziennie, w domu jest rzadkim gościem, nie rozstaje się z trzema telefonami i notebookiem, dwa dni po pierwszym zawale obkłada szpitalne łóżko biurowymi urządzeniami i papierami, bo przecież bez niego firma upadnie, a na urlopie nie był już od kilku lat, zresztą i tak nie mógłby się odprężyć, zaniepokojony "sprawami przedsiębiorstwa", nie będziemy mieć wątpliwości, że to pracoholik. Ale o dozorczyni, która też pracuje od świtu do nocy, niemal nie widuje swoich dzieci, a o wakacjach nawet nie myśli, już tak przecież nie powiemy. 

Całość tutaj.


*

Dobrymi radami wybrukowane... / iAm






6 komentarzy: