poniedziałek, 6 maja 2019

sacrum

Turystyczne must see Wiednia – Stephansdom. Wchodzimy, must see to must see. Gotyk robi swoje, mimo obecności turystów (nie, nie, ja nie jestem turystką, nawet jeśli jestem, to przecież nie taką…). Światło. Zapach. Dźwięk. Mój przewodnik pyta, czy lubię zwiedzać kościoły. Przed oczami staje mi pierwsza włoska podróż: kościoły, bazyliki, katedry, kościoły. I kościoły. Mój zrezygnowany syn, który ratował się zawodami wrestlingu oglądanymi w hotelowym telewizorze albo lekturą Tyrmanda w namiocie (!), czego wtedy nie byłam w stanie pojąć, a dziś rozumiem aż nadto i trochę się wstydzę (na szczęście wypracował skuteczne mechanizmy obronne przed pomysłami matki i wspomina tamte wakacje z pogodą). Ale też rozumiem, że w tamtym czasie i tamtych okolicznościach te kościoły ratowały mi życie. Były jedynymi miejscami, w których czułam się bezpiecznie. Ich liczba wskazywała na rozmiar mojego poczucia zagubienia, pokazywała jak bardzo bezpieczeństwa potrzebowałam, to znaczy, jak bardzo się bałam, choć nie umiałam nawet tego strachu zidentyfikować. 
Prawdopodobnie właśnie podczas tamtego lata wyczerpałam limit zwiedzania obiektów sakralnych. No, chyba że to absolutne must see… 

 


Patrząc na kamienno-fruwającą instalację, przypomniałam sobie również moje katolickie fascynacje. Niezwykle intensywne, wewnętrznie skontrastowane, pełne euforii i rozpaczy. Zdecydowanie nie mogę nazwać tego czasu nudnym. Ani odciąć się od niego jak od nocy błędów i wypaczeń. Prawda jest taka, że w tamtym czasie doznałam wielu olśnień, radosnych odkryć i poczuć. Nawet jeśli skończyło się to lekkim szaleństwem i kompletną katastrofą.