czwartek, 31 lipca 2014

my funny valentine

Maszyna do pisania to kaprys, fanaberia, ekstrawagancja. Nawet jako element wystroju wnętrza, czyli przedmiot dekoracyjny, sprawdza się średnio z praktycznego punktu widzenia (za to jako łapacz kurzu – idealnie). A jednak… Jednak trudno było mi się powstrzymać. A może: trudno było się jej oprzeć.


A było to tak: jakiś czas temu brałam udział w warsztatach scenopisarskich. Same warsztaty były inspirujące, a miejsce, w którym się odbywały chyba nawet bardziej. Coś w rodzaju magazynu rzeczy starych, nieużywanych, zbędnych, zapomnianych. Dla ostatnich właścicieli (być może z przypadku czy nadania) – niepotrzebnych i niechcianych. Rzeczy oddawanych, bo może komuś się przydadzą. Przez ludzi, którzy mają trochę więcej wyobraźni i możliwości niż stąd do pierwszego śmietnika. I ona tam stała. Wśród wielu banalnych przedmiotów. Przysłonięta lampą czy wazonem. Jakiś powidok został mi pod powieką, drażnił od chwili wejścia do sali. Potem już jej nie widziałam, siedziałam bokiem. A jeszcze później dostaliśmy zadanie: wymyślić pięć tematów na scenariusz. Ponieważ jako rasowa perfekcjonistka musiałam mieć najlepsze pomysły na świecie i w dodatku z miejsca nadające się do realizacji, przez większość czasu nerwowo kręciłam się na krześle, przesuwając machinalnie i bezwiednie, półwidzącym wzrokiem po pomieszczeniu. I wtedy mnie dopadła! Tak, to właściwa forma, bo nie pomysł mnie dopadł, a cała sfora pomysłów, choć ten z maszyną do pisania w roli głównej był najmocniejszy, rwał się do życia, do swoich pięciu minut.
Ale maszyna czekała jeszcze ponad tydzień, zanim się zdecydowałam, trochę już nie pamiętając, jak wygląda i jaka właściwie jest. I kiedy już była moja, okazało się, że to cukiereczek światowego designu. Zaprojektowana dla potentata maszyn biurowych, firmy Olivetti, przez Ettore Sottsassa w samej końcówce lat 60. I tak oto całkiem niespodziewanie i bez premedytacji stałam się posiadaczką kultowego gadżetu, ponoć przedmiotu pożądania (wcale mnie to nie dziwi, ta wyzywająca czerwień i forma – niby walizkowa, ale precyzyjniej trzeba by ja określić jako szufladową: wsuwa się ją w pokrowiec jak w szufladę – są zobowiązujące).

Podobają mi się plakaty i pocztówki z małą Valentine. Artefakty pop-kultury trawię z przesunięciem dwóch, trzech dekad wstecz, więc się mieszczą.







4 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Prawda? :-) Dziękuję!
      A jak pisze, jak stuka, jak zna swoją wartość... żadna tam szara myszka.

      Usuń
  2. Jest bardzo sexy!
    No na takiej to na pewno bym coś napisał ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda, aż chce się dotykać... Może będzie okazja - maszyna jest lekka i poręczna, w sam raz na podróż ;-)

      Usuń