Tamtego dnia było ponuro. Czwartek.
W Tokaimurze w Japonii dwie osoby zostały śmiertelnie napromieniowane w zakładzie przerobu odpadów atomowych, a ja stałam na mokrym przystanku, czując się jak radioaktywny odpad.
Kilka godzin wcześniej próbowałam świętować, ale już nawet udawanie mi nie wychodziło.
Niech coś się stanie, niech ktoś mnie uratuje – zaintonowałam refren naprędce skomponowanej kołysanki-użalanki.
Nadjechał autobus rzadko używanej przeze mnie linii. Godzinę później usłyszałam diagnozę. Poza poczuciem kompletnej klęski miałam chyba też nadzieję. Coś na jej kształt.
Jak to się wszystko dziwnie potoczyło… W życiu bym sobie takiego scenariusza nie wymyśliła.
Zdarza ci się coś i nie myślisz, jak ta chwila będzie wyglądać z perspektywy roku, pięciu, dziesięciu lat. Kiedy się dzieje, nie przychodzi ci do głowy, że to znaczący moment, może punkt graniczny. Jesteś w nim po prostu. A potem możesz sobie odtwarzać. Tylko że to ma mały sens, bo i tak niczego nie da się zmienić. Nie skręcisz już w przeciwną uliczkę.
Ale przecież miało być pogodnie, na końcu zawsze ma wyjść słońce. Jak teraz. Kolejny rok nanizał się na sznurek.
Jaka diagnoza?
OdpowiedzUsuńTo co jest? Jesteś w ciąży? Masz raka? Jak zaczęłaś, to mów.
OdpowiedzUsuńA co w końcu się stało? Może można w czymś pomóc?
OdpowiedzUsuńMój Boże, człowiek chce trochę literaturą pojechać - tak mu się roi - i od razu niepokój w ludzkości… Nic się nie stało. Dziękuję za troskę. Wspominam przeszłość, taką sprzed dwóch dekad z deczkiem, i się dziwuję, jak to szybko minęło.
OdpowiedzUsuń20 lat minęło, jak jeden dzień
OdpowiedzUsuńI nigdy już nie wróci, o tym wiesz...
No, jeden dzień to to nie był na pewno.
Usuń