– Musisz natychmiast przeczytać tę książkę!
Nad ranem do pokoju wpadł ojciec. Miał zaczerwienione oczy, rozczochrane włosy i krzywo zapiętą koszulę. Cisnął na łóżko niepokaźny tomik i wyszedł. Zacząłem od razu. Miał rację. Tak to się mniej więcej, odkąd pamiętam, odbywało. Niekoniecznie rano. Niekoniecznie w emocjach, proceder polecania, ba, nakazywania lektur, trwał latami. Do ostatniej chwili.
Choćby dla tego jednego warto było Malickiego Macieja przeczytać. Jak to było ze mną – próbuję sobie przypomnieć. Nie miałam ojca, który podsuwałby mi książki (ani nic, może poza pasem). Nie miałam też takiej matki. Pierwszą poważną inspiracją była starsza siostra mojego pierwszego chłopaka (starsza siostra – mój ideał kobiety – marzyłam, żeby stać się nią, choć mogłam tylko poudawać, żeby być jak ona; pierwszy chłopak – ideał chłopaka piętnastolatki, hm, właściwie zadurzyłam się jako trzynastolatka i to chyba bardziej tamten etap – ale okazało się, że nie czytał książek, nie mógł dłużej być ideałem). To wtedy ruszył Hłasko, Vonnegut, Topor. Ale… przecież książki pożerałam jako dzieciak już. Tyle że zupełnie bezładnie, bez porządku i sensu. Książkowy fastfood. Byłam jak wygłodniały dzikus wpuszczony do magazynu żywności przeróżnej. Sięgałam na oślep, zmiatałam z półek co podeszło. Takie były na początku moje nawyki czytelnicze. Nie przypominam sobie, by jakaś bibliotekarka zadbała o moją dietę, choć byłam bibliotecznym tytanem, małą przodownicą, przerabiającą książki w systemie akordowym. Musiałam jakoś uciec przed domem, a jako ośmiolatka nie wpadłam jeszcze na chemiczne wycinacze z rzeczywistości.
Książka i jedzenie. Czytanie i żarcie. Tak to wyglądało. Tak mogło wyglądać, gdy ma się dziesięć-dwanaście lat i młodsze rodzeństwo z przydziałem na odżywki i mleko w proszku z darów.
Lato, schodki na ganek w ogrodzie, Król Maciuś Pierwszy i puszka humany (gdybyście natrafili na stare wydanie Korczaka z zakładkami z drobinek mleka w proszku – to bardzo przepraszam, byłam tam). Strasznie dużo wtedy tego mleka jadłam, chyba ze smutku (do tej pory staram się publicznie nie myśleć o Korczaku, dzieciach, domu sierot, bo nie umiem zatrzymać łkania, a mleka na ukojenie już ze sobą nie noszę). Zagraniczne odżywki nie przeszły bez echa. W siódmej klasie na dyskotece szkolnej moja ówczesna sympatia, chcąc chyba wprowadzić dodatkowy element do już i tak ekscytującego tańca, zagadnął ni z tego, ni z owego: "Ile ważysz?" 55 – odparłam naiwnie szczerze. "A wyglądasz na 60". Humana! (pozdrawiam Jacka K.)
Po tym przypadkowym śmietniku musiałam się jakoś dźwignąć. Do tej pory nadrabiam, choć coraz bardziej czuję, że to bez sensu. Ktoś kiedyś zapytał: "Gdzie byłaś, kiedy czytało się Huxleya?" (zabrzmiało: Gdzie byłaś, gdy szczepiło się przeciwko odrze albo gdy piło się lugolę) Boże, gdzie ja byłam? Już przy Vianie czy jeszcze przy Zamiatinie? Gdybyśmy wszyscy czytali te same lektury o tej samej porze – kim byśmy byli jako społeczność? Gdyby wszyscy czytali książki… Nie jestem wcale pewna czy byłoby najlepiej.
Gdyby wszyscy przeczytali Twoje książki, jeszcze zanim narobią głupstw w życiu, na pewno byłoby trochę lepiej. Szkoda, że tak się nie dzieje. :(
OdpowiedzUsuńBardzo to miłe, dziękuję, ale obawiam się, że postulat niemożliwy... Czasem wydaje mi się, że ludzie muszą popełnić tyle głupstw, ile muszą, wcześniej się nie da zatrzymać. Nie napisałabym książek, gdybym tego wszystkiego nie narobiła i nie przeżyła. Żałuję tylko, że ktoś poza mną też musiał zapłacić cenę.
UsuńTeż najpierw uciekałem do książek i ich świata. I też, na początku, bez ładu i składu.
OdpowiedzUsuńPocieszające, że jest nas więcej :-)
Usuń