Maszyna do pisania to kaprys, fanaberia,
ekstrawagancja. Nawet jako element wystroju wnętrza, czyli przedmiot
dekoracyjny, sprawdza się średnio z praktycznego punktu widzenia (za
to jako łapacz kurzu – idealnie). A jednak… Jednak trudno było
mi się powstrzymać. A może: trudno było się jej oprzeć.
A było to tak: jakiś czas temu brałam
udział w warsztatach scenopisarskich. Same warsztaty były
inspirujące, a miejsce, w którym się odbywały chyba nawet
bardziej. Coś w rodzaju magazynu rzeczy starych, nieużywanych,
zbędnych, zapomnianych. Dla ostatnich właścicieli (być może z
przypadku czy nadania) – niepotrzebnych i niechcianych. Rzeczy oddawanych, bo może
komuś się przydadzą. Przez ludzi, którzy mają trochę
więcej wyobraźni i możliwości niż stąd do pierwszego śmietnika.
I ona tam stała. Wśród wielu banalnych przedmiotów.
Przysłonięta lampą czy wazonem. Jakiś powidok został mi
pod powieką, drażnił od chwili wejścia do sali. Potem już jej
nie widziałam, siedziałam bokiem. A jeszcze później dostaliśmy
zadanie: wymyślić pięć tematów na scenariusz. Ponieważ jako
rasowa perfekcjonistka musiałam mieć najlepsze pomysły na świecie
i w dodatku z miejsca nadające się do realizacji, przez większość
czasu nerwowo kręciłam się na krześle,
przesuwając machinalnie i bezwiednie, półwidzącym wzrokiem po
pomieszczeniu. I wtedy mnie dopadła! Tak, to właściwa forma, bo
nie pomysł mnie dopadł, a cała sfora pomysłów, choć ten z
maszyną do pisania w roli głównej był najmocniejszy, rwał się
do życia, do swoich pięciu minut.
Ale maszyna czekała jeszcze ponad
tydzień, zanim się zdecydowałam, trochę już nie pamiętając,
jak wygląda i jaka właściwie jest. I kiedy już była moja,
okazało się, że to cukiereczek światowego designu. Zaprojektowana
dla potentata maszyn biurowych, firmy Olivetti, przez Ettore
Sottsassa w samej końcówce lat 60. I tak oto całkiem niespodziewanie i bez premedytacji stałam się
posiadaczką kultowego gadżetu, ponoć przedmiotu pożądania (wcale
mnie to nie dziwi, ta wyzywająca czerwień i forma – niby
walizkowa, ale precyzyjniej trzeba by ja określić jako szufladową:
wsuwa się ją w pokrowiec jak w szufladę – są zobowiązujące).
Podobają mi się plakaty i pocztówki
z małą Valentine. Artefakty pop-kultury trawię z przesunięciem
dwóch, trzech dekad wstecz, więc się mieszczą.
Śliczna. :-)
OdpowiedzUsuńPrawda? :-) Dziękuję!
UsuńA jak pisze, jak stuka, jak zna swoją wartość... żadna tam szara myszka.
Jest bardzo sexy!
OdpowiedzUsuńNo na takiej to na pewno bym coś napisał ;-)
Prawda, aż chce się dotykać... Może będzie okazja - maszyna jest lekka i poręczna, w sam raz na podróż ;-)
Usuń