Myślałam, że to ja
piszę książkę! Myślałam, że to ja mam pomysł, a potem
docieram do sposobów, jak ten pomysł przekuć w konkretną treść,
w co go ubrać, żeby najlepiej wyszło, żeby najpełniej oddać.
Myślałam, że moje rozmyślania, szkice, plany mają duże
znaczenie. Fundamentalne. Bo czyje niby? Bo kto będzie wiedział
lepiej ode mnie, co i jak chcę napisać?
A potem się wszystko
okazało. Nie od razu, trzeba przyznać, że delikatnie mnie
potraktowało. Nie zwaliło mi się na łeb hurtem, bo może bym nie
wstała, nie podniosła, nie zaczęła odbudowywać? Sprytne takie,
cwane, toto. Powolutku zaczęło mi się wymykać, po jednym wątku,
po fragmenciku. Mały skok w bok. Dobrze, myślę sobie, niech będzie
i tak. Może to niezły pomysł. Bo, myślę, że mój. Ciągle
myślę, że ja tu karty rozdaję, bo przecież moja książka i moja
praca, mój czas i wysiłek, i mój komputer, i stół w kuchni, przy
którym każdego ranka, a czasem i popołudnia, i wieczora bywa,
dzieją się te wszystkie rzeczy, radość się dzieje, a częściej
zniechęcenie i znój jakiś taki. Mój!
Ale jak już było więcej
niż połowę, na tyle więcej, żebym mogła się w tym zorientować,
żebym potrafiła zobaczyć, to nagle się okazało, że jest jakoś
mocno daleko od tego, co zaplanowałam, co widnieje w szkicach i
planach. Niby podobnie, można jakiś zarys odnaleźć, ale… I
wtedy zrozumiałam, że ja tu nie tym, kim myślałam, że jestem, to
jestem. Choć mogę się dalej upierać, wywalić do kosza trzy
czwarte książki i zacząć od nowa, dalej po swojemu, uparcie
według własnego uznania, czyli tamtego szkicu i planu. Tylko że…
po drodze dotarło do mnie, że może niekoniecznie ja, właśnie ja,
tylko ja jestem ostateczną wyrocznią. Że może bardziej daję się
prowadzić, niż idę według wytyczonego wcześniej przez siebie
samą, na mapie, szlaku.
Najpierw się
przestraszyłam: Boże, co to będzie? Jak ja mogę wziąć
odpowiedzialność za to coś, co wyprodukowałam, a nawet nie
wiedziałam, co produkuję, choć byłam pewna, że wiem? Jaki
ostatecznie kształt przyjmie to coś, co powstaje pod moimi palcami?
I wreszcie usłyszałam:
A skąd wiesz, że ty najlepiej wiesz? Hej, no jak to, jestem twórcą
to chyba wiem, tak! To chyba ja wymyślam, obmyślam, decyduję! Ale
pytanie nie daje mi spokoju. Bo czy naprawdę ja, właśnie ja,
najlepiej wiem? Nawet o rzeczach, przy odkryciu których mam duży
udział? Właśnie, to słowo „odkrycie”! Bo może ja
niczego nowego nie tworzę, ja tylko odkrywam coś, co ma być
odkryte, odsłonięte, pokazane… No, to może nie będę się
upierać, tak?
I nagle zrobiło się
spokojniej i ciszej. I nawet siostra muza przyszła do mnie w piątek,
pochyliła się nad moim prawym ramieniem i szeptała, a ja stukałam,
stukałam, stukałam, aż mi się klawisze myliły – poczekaj, mówiłam, przecież nie nadążam – i pełno było
czerwonych szlaczków podkreśleń, których nie produkuję tak na co
dzień, bo z godnością piszę, uważnie i elegancko. A tu nie było
żadnej elegancji, szał był i radość ogromna, że jest, że tyle
tego wyszło ze mnie, wypłynęło.
Tak to się właśnie
poddałam i napisałam, co mi kazało. Ale pozwoliło mi zostawić
sobie fragmencik przekonania, że jednak trochę ja wymyślałam, trochę ja decydowałam. No
i dobrze, tyle mi wystarczy.
Bo moje to chyba tylko w klawisze jest stukanie...
OdpowiedzUsuń